Autor: Hermann Buhl
-
Tłumaczenie: Jerzy Kopacz
Konsultacja naukowa: –
Tytuł oryginału: Achttausend drüber und drunter
Seria/cykl wydawniczy: z trójkątem
Wydawnictwo: AT Hudowski & Marcisz
Data wydania: 1994
ISBN: 0-9521421-7-1 -
Wydanie: papierowe
Oprawa: twarda
Liczba stron: 520
Kiedy dwa lata temu, z dala od gór, w centrum Londynu rodziły się plany naszego wydawnictwa, którego celem jest propagowanie literatury o tematyce górskiej, co do wydania tej książki nie mieliśmy żadnych wątpliwości. Ta książka to fascynująca opowieść o górach, wspinaczce i życiu człowieka, o którym do dziś krążą legendy. Jego wyczyny alpejskie i himalajskie wzbudzają zachwyt i uznanie nie tylko najlepszych wspinaczy.
Hermann Buhl obok Kurta Diembergera jest jednym z dwóch ludzi, którym w historii podboju ośmiotysięczników udało się zdobyć dwa wierzchołki – Buhl zdobył Nanga Parbat (8125 m) i Broad Peak (8047 m).
Jest to piąta z naszej serii „z trójkątem”, w opinii wielu znawców jedna z najlepszych książek o tej tematyce ze względu na szerokie spojrzenie na problemy życia i wspinania w górach. Mimo że książka opowiada o dziejach sprzed pół wieku, Czytelnik ma wrażenie jej aktualności.
z opisu wydawnictwa
No i mamy kolejny „bestseller literatury górskiej”. W zasadzie nie ma znaczenia zatem, że omawiana pozycja ukazała się w Polsce już wiele lat temu – cały czas warto skomentować tak utytułowaną pozycję.
Niezmiernie ciekawi mnie, czy ten „ponad milion” nabywców książki przeczytał ją w ogóle w całości. Jeszcze bardziej, czy tym, którzy tak zrobili zaparła ona dech w piersiach (i dlaczego)? Ponieważ poprzednimi omówieniami literatury górskiej wszedłem już i tak na ścieżkę narażania się koleżankom i kolegom wspinaczom, będę i tu kontynuował odbrązawianie „best”-literatury górskiej. Zacznę znów od stwierdzenia, że książka szybko staje się nudna. Jest tym nudniejsza, że liczy sobie ponad 300 stron. Natychmiast zatem dodaję: „a szkoda”! Szkoda, bo Hermann Buhl był przedstawicielem epoki, którą w historii wspinania nazwałbym heroiczną. Czasy te, wspinaczki te już dla mnie są niezwykłe, kiedy porównuję je z własnymi doświadczeniami z początków górskiej przygody, a co dopiero dla ludzi, którzy zaczynali 15, 10, 5 lat temu czy dziś. To są zupełnie różne światy. Żeby jednak to zrozumieć i dostrzec, poczuć klimat tamtych czasów, uświadomić sobie co to znaczyło wspinać się wtedy, trzeba w książce Buhla przedrzeć się przez opisy wspinaczek. Gdyby było ich dziesięć, nawet trzydzieści – byłoby to strawne. Jednak po setnej, detalicznej relacji w stylu: „poszedłem dalej, wprost przez przewieszkę. Nagle poczułem, że coś dziwnego dzieje się z moimi palcami”, „po odbiciu młotkiem lodowej powłoki byłem w stanie wymacać palcami pęknięcia skały. Wbicie haka trwało każdorazowo całą wieczność”, „wymacałem malutką szczelinę, która dawała nadzieję na wbicie czegoś”, „wszedłem na stromą płytę. Na próżno rozglądałem się w poszukiwaniu jakiegoś starego haka”, „macając dookoła nie znajdowałem niczego”, „skała stawała się coraz bardziej stroma i krucha”, „zacząłem rozglądać się za jakimś starym hakiem” itd. przez bite 300 stron.
Przesadziłem, przez 230 stron. Siedemdziesiąt zapełniają inne treści i w zasadzie one stanowią przede wszystkim o wartości książki, bo jest ona bez wątpienia ważna, szczególnie dziś. Po pierwsze Autor jest szczery i to czasem zaskakująco. Znajdziemy tu wiele zdań powiedzianych wprost, podczas gdy inni mniej czy bardziej znani i wybitni wspinacze często nie mają odwagi, żeby to przyznać nawet przed sobą. Tak oto na stronie 78 czytamy o kobietach: „W istocie, te piękne stworzenia stanowią poważną groźbę dla wielu wspinaczy, odciągając ich od najważniejszego w ich życiu celu”, zaś na 184: „Dni odpoczynku są zawsze niebezpieczne dla wspinacza. Dla mnie niebezpieczeństwo zmaterializowało się w postaci uroczej dziewczyny”. Nie jest to, jak można by sądzić pisane żartem tylko zupełnie na poważnie, czego dowodzi choćby samo życie Buhla (i jego śmierć – zginął trzy lata po pierwszym wydaniu książki, będąc już mężem owego „niebezpieczeństwa” i ojcem…). Jedno z ostatnich zdań książki to: „Dziękuję Bogu, że żyję; wierzcie mi. Kocham życie!”. Przykro mi to pisać, ale nie jest to przekonujące wyznanie zwłaszcza, że następuje zaraz po takim zdaniu: „długoletni trening alpejski nauczył mnie sięgać granic mej fizycznej i psychicznej wytrzymałości”. Oczywiście, że nikt nie chce zginąć i rzadko zdarza się aby wspinacze szli w góry chcąc się rozstać z życiem. Jednak to nie życie (nie mówiąc już o życiu innych, czy relacji z nimi) jest tym, co się w takim przypadku kocha, a może nie tyle kocha, co jest się uzależnionym. Warto może w tym kontekście sięgnąć do prac Z.J. Ryna, polskiego psychiatry i wspinacza, który wiele lat zajmował się naukowo zagadnieniami psychiki i psychiatrii wspinaczy (szczególnie wysokogórskich). Znajdziemy tam pewne sugestie również dotyczące tego, co dla takich ludzi jest w istocie ważne i co wpływa na ich postępowanie.
Kolejny moment, kiedy rzeczywiście można na chwilę stracić oddech przynosi nam strona 141: „Dopiero po dłuższej chwili uświadomiłem sobie, jak tu było pięknie. Ciekawe, że przechodząc ścianę po raz pierwszy wcale nie zwróciłem na to uwagi”. Jak to człowiek gór nie przebywa w nich dla ich piękna? Znajomo brzmi to pytanie, nieprawdaż? A co wtedy odpowiadamy? Autor akapit niżej wyjawia nam, po co się wspina: żeby być samemu (często wspinał się samotnie) oraz żeby poznać granice swojej siły woli i wytrzymałości. Jednocześnie wyraża jak przykro mu jest kiedy ludzie twierdzą, że po prostu „patologicznie szuka rozgłosu”.
Pośród tych wszystkich nużących od pewnego momentu opisów dróg wspinaczkowych i kontrowersyjnych szczerości, przewijają się niezmiernie ciekawe akapity dotyczące na przykład młodości Hermanna, formowania się jego górskiej pasji, dające w sumie nadzieję każdemu młodemu na sukces (Autor był jako dziecko drobny i chorowity). „Bycie wielkim to żmudna praca codzienności” – pisze. Niesamowite jest uświadomienie sobie jak w latach 30-40. w ogóle wyglądały wspinaczki. Wyprawy ze sznurem do wieszania prania w roli liny asekuracyjnej, z jednym kompletem raków i jednym czekanem na dwóch, z kilkoma zaledwie hakami. Asekuracja z ciała, 40-50 metrowe wyciągi pokonywane z jednym wbitym hakiem! Piesze wyprawy w Alpy po 100-150 km dojścia (bo nie było pieniędzy na pociąg!). Ucieczki z koszar na wspinaczki (Autor był powołany w roku 1941 do pułku strzelców alpejskich), co w końcu poskutkowało karną wysyłką na front. Po wojnie głód w Austrii i Niemczech, przemyt przez granice (sic!) włoską, austriacką, niemiecką. Te wszystkie i pewnie sporo innych niezmiernie dziś ciekawych spraw pojawia się w tle. Jest ich jednak zdecydowanie za mało.
Hermann Buhl był niewątpliwie wybitnym wspinaczem pierwszej połowy XX wieku. W postaci tej książki pozostawił nam ciekawy dokument czasów. Gdyby ją przeredagować, skrócić o 2/3, byłaby rewelacyjna. Zarówno jako świadek epoki, jak też wyznanie nałogowego wspinacza. W tej formie, w której jest, zostawię ją na półce, ale zapewne już do niej nie wrócę…