Autor: Jean-Claude Carrière, Umberto Eco
-
Tłumaczenie: Jan Kortas
Tytuł oryginału: N’espérez pas vous débarrasser des livres
Wydawnictwo: W.A.B.
Data wydania: 2010
ISBN 978-83-7414-870-2
-
Wydanie: papierowe
Oprawa: twarda
Liczba stron: 264
Czy świat bez książek to tylko futurystyczna wizja czy realne zagrożenie i efekt daleko idącej technizacji życia? Czy rzeczywiście grozi nam „bibliocaust”, a jeśli nawet, czy byłoby to wydarzenie bez precedensu? Wiadomo przecież, że od dawien dawna książki dławił pożar, palono je na stosach i poddawano ingerencji cenzury. Słowo pisane było także wydane na pastwę ludzkiej ignorancji i głupoty. To zaś, co zastało jako spuścizna, jest ledwie strzępem twórczości minionych pokoleń. Dwaj bibliofile, Umberto Eco i Jean-Claude Carrière, diagnozują zjawiska współczesnej kultury, to znaczy internet i elektroniczne nośniki pamięci. Według autorów Nie sądź, że książki znikną, nowe formy, choć coraz bardziej powszechne, nie wyprą tradycyjnych woluminów. Czy taka dość optymistyczna wizja nie jest jednak tylko marzeniem intelektualistów? Wywiad przeprowadził Jean-Philippe de Tonnac.
informacja wydawcy
Gdy na okoliczność rozmowy o książkach, czytelnictwie i nowych technologiach spotyka się dwóch intelektualistów wyznaczających w swoich dziedzinach światowe trendy, to można mieć pewność, że ich dyskusja będzie miała wyjątkowy charakter. Jean-Claude Carrière i Umberto Eco z całą pewnością do takich należą, a że zaliczają się również do grona bibliofilów, to w naturalny sposób konwersacja moderowana i rejestrowana przez Jean-Philippe’a de Tonnaca zeszła również na kolekcjonerstwo.
Swego czasu rozbawiły mnie pojawiające się na polskich portalach recenzje utrzymane w duchu, że oto mogła pojawić się długo wyczekiwana uniwersalna diagnoza otaczającej nas rzeczywistości, lecz okazało się, że dwóch starszych panów po prostu postanowiło powymieniać się anegdotami, za którymi kryją się w gruncie rzeczy dość banalne spostrzeżenia. Cóż, jeśli ktoś zamierza sprowadzać refleksję Carrière’a i Eco do wytycznych w jaki sposób powinien myśleć człowiek, który (tu można wstawić pożądane określenie), to rozczarowanie jest nieuniknione – obaj panowie nie mieli ambicji nikogo nawracać na swoją wizję, preferując raczej rozważania przesiąknięte głębokim humanizmem i… poczuciem humoru. Nadmierne koncentrowanie się recenzentów na polityzacji kultury sprawiło, że umknęły im kluczowe wątki, decydujące o tym, że lektura Nie myśl, że książki znikną jest prawdziwą ucztą.
Rzecz jasna tematem przewodnim rozmowy jest przyszłość książki, rozumianej zarówno jako forma wyrazu, jak i rodzaj nośnika. Obaj autorzy pozostają zgodni, że w obu przypadkach los książki pozostaje niezagrożony, nawet wziąwszy pod uwagę kierunek rozwoju kultury popularnej i zmieniające się techniki mnemotyczne. Trwałość nośnika, jego uniwersalny charakter i status kulturowy zdają się przesądzać sprawę, a jeśli doda się do tego zjawisko vanity press, to nagle okazuje się, że nawet „macdonaldyzacja” społeczeństwa nie stanowi aż takiego zagrożenia, jak mogłoby się wydawać. W dziejach świata jeszcze nigdy tak szerokie warstwy społeczne nie były objęte zakresem oddziaływania kultury literackiej, a czytelnictwo nie było tak rozpropagowane jak obecnie. Przeświadczenie o upadku tego ostatniego wynika z błędu polegającego na utożsamianiu tzw. kultury wysokiej z czytelnictwem jako takim, choć należy przecież wziąć pod uwagę codzienne obcowanie np. z treściami zamieszczanymi w internecie, bez względu na ich wartość poznawczą.
Wbrew tytułowi, niemal równorzędnym tematem dysputy jest kinematografia. W zgodnym rozumieniu obu autorów dominacja finansowa twórców amerykańskich sprawia, że oparte na innych wartościach kino europejskie krok po kroku zostaje podporządkowane globalnemu schematowi, ze stratą dla różnorodności i wartości artystycznej. Ambicja przekazania własnej wizji rzeczywistości, względnie eksperymentowania z formą ustępuje miejsca banalnej żądzy zysku, opierającej się na agresywnej promocji realizowanej na różnych poziomach (vide logika przyznawania Oscarów). W ten sposób produkcja kinematograficzna staje się produktem, „skrojonym na wymiar” przez speców od definiowania potrzeb konsumenckich. Nawiasem mówiąc, nie są to jedyne gorzkie uwagi skierowane pod adresem amerykańskiego modelu kultury, tak bezrefleksyjnie hołubionego na polskim gruncie. Uwaga Eco, że wymuszanie za wszelką cenę nowatorstwa w połączeniu z brakiem znajomości historii skutkuje na wydziałach filozofii formułowaniem teorii, o których w Europie uczy się każde dziecko jest najbardziej dobitnym przykładem wspomnianej krytyki, niemniej kiedy przedstawiciele dwóch wielowiekowych potęg kulturowych (Francja i Włochy) muszą mierzyć się z efektami dorobkiewiczowskiej wizji świata, podnoszonej przez niektórych do rangi ideału, to nie sposób się dziwić, że czasem mają ochotę nazwać to co widzą po imieniu. W końcu społeczeństwo amerykańskie nie zostało stworzone przez francuskich i włoskich filozofów, pisarzy, malarzy itd., bo ci po prostu nie emigrowali w poszukiwaniu szansy na wyjście z biedy… Poczucie wyższości? Być może, ale wciąż w pełni uzasadnione, mimo że globalizacja z każdym rokiem coraz skuteczniej dewastuje europejskie dziedzictwo kulturowe.
Pośród rozważań na temat tego, czy formy komunikacji są determinowane przez nośniki i czy zachodzi w tym względzie odwrotna zależność, pojawiają się uwagi ukazujące siłę kultury, często zastępowaną przez konsumpcję. Przykładem może być biblioteka, rozumiana nie tylko jako miejsce przechowywania i udostępniania książek, ale także przestrzeń sprzyjająca przyjemności obcowania z nimi. Z tego powodu w ujęciu obu rozmówców nieco przykurzone i zabudowane drewnem biblioteki zawsze będą miały przewagę nad hiper-nowoczesnymi konstrukcjami ze stali i plastyku, pod warunkiem oczywiście, że przetrwają ludzie, dla których czytanie nie będzie li tylko czynnością techniczną. Podobnie rzecz ma się z kolekcjonowaniem książek: niby wiele tytułów jest dostępnych w formatach elektronicznych, ale czy coś może zastąpić przyjemność płynącą z szelestu kartek? Zdaję sobie sprawę, że tego typu pytania mogą się jawić na wskroś abstrakcyjnie osobom, które nie zostały wychowane w duchu poszanowania dla słowa pisanego, zaś część rozmowy poświęcona dziejom książki, specyfice rynku bibliofilskiego czy przechowywaniu zbiorów może być odbierana jako na wskroś nudna. Tylko czy nie jest to kolejny bodziec zmuszający do zastanowienia, czy przez życie w ciągłym biegu nie umykają nam aby podstawowe przyjemności z niego płynące?
Skłaniającym do refleksji wątkiem jest ponadto wpływ (niekiedy dobrowolnego) ograniczenia intelektualnego na przetrwanie dóbr kultury. Tytuł rozdziału „Wiedzę o przeszłości zawdzięczamy kretynom, imbecylom lub wrogom” jest w tym kontekście znamienny. Obaj autorzy deklarują się przewrotnie jako miłośnicy i poszukiwacze głupoty, zapewniającej dodatkową wiedzę o społeczeństwie, podobnie jak praktyki cenzorskie. W te erudycyjne rozważania wkradło się trochę pesymizmu, wywołanego upowszechnianiem się w sferze publicznej butnej arogancji, krzykliwej, acz nie popartej stosowną wiedzą i refleksją. Wymusza to zadanie pytania „do czego w ogóle potrzebna jest przeszłość?”, ściśle związanego z afirmowaniem nowości, innowacyjności i produktywności – tymczasem brak znajomości przeszłych zdarzeń, czy nawet woli spoglądania wstecz sprawia, że popełnia się niewymuszone błędy. Cóż jednak począć, skoro kompleksy ekonomiczne prowadzą do rezygnacji przez niektóre państwa z własnych tradycji kulturowych?
W prostej linii prowadzi to do kwestii czemu ma służyć wykształcenie humanistyczne (czy szerzej: wrażliwość humanistyczna?). Co oczywiste, przede wszystkim poszerzeniu horyzontów służącemu pełniejszemu zrozumieniu otaczającego nas świata, gdyż – cytując stwierdzenie Carrière’a – „kultura odizolowana od innych przestaje być kulturą”. Zapewnia również niezależność intelektualną, niekoniecznie traktowaną w dzisiejszych czasach jako wartość (jakimś cudem nie kłóci się to inżynierom społecznym z nastawieniem na innowacyjność). Przede wszystkim jednak pełni rolę odpowiednika „futra”, „płaszcza”, oddzielającego nas, a jednocześnie chroniącego przed zalewem banału, uproszczonych sądów i jednowymiarowego postrzegania innych. W dobie funkcjonowania „prawd równoległych”, gdy upowszechnienie się Internetu sprawiło, że każdy może wyrazić swoją opinię i bywa ona traktowana jako równoważna wobec pozostałych, weryfikacja danych nabiera kluczowego znaczenia. Powstaje w związku z tym problem wywołany dostępnością informacji nie idącą w parze z umiejętnością dokonywania ich selekcji – koresponduje z tym kwestia znaczenia osoby/zjawiska w procesie poznawczym, ponieważ wiadomo, że ludzkie opinie każdorazowo są subiektywne, ale dramat rozpoczyna się w momencie, gdy fakt ten (podobnie jak implikacje płynące z polityzacji) pozostaje nieuświadomiony. Z całym szacunkiem, ale na politechnikach zazwyczaj nie stawia się czoła takim problemom.
Podsumowując, lektura tego rodzaju książek jest szalenie potrzebna szczególnie teraz, gdy owładnięci poczuciem misji dziejowej i manią kontrolowania wszystkiego reformatorzy z wdziękiem słonia w składzie porcelany usilnie starają się wprowadzić w życie katastrofalne rozwiązania, nie wykazując choćby cienia refleksji nad znaczeniem humanistyki w procesie kształtowania potencjału intelektualnego. Posługiwanie się modnymi cytatami bez znajomości ich kontekstu czy zabieganie o odpowiedni skrót przed nazwiskiem nie załatwiają sprawy. Carrière i Eco zapewnili czytelnikom możliwość zagłębienia się w erudycyjną rozmowę, w centrum której pozostaje człowiek, dzieło i proces poznania. Podjęli próbę oswojenia nas z myślą, że zmieniające się formy komunikacji nie stanowią zagrożenia dla podstaw naszej kultury, jednocześnie będąc głosem niknącego świata, w którym szacunek zdobywa się wiedzą, doświadczeniem i obyciem, nie zaś liczbą zer na koncie i bezczelnością okazywaną podczas wystąpień medialnych. Czy możliwe jest jednak należyte docenienie pozostawionych następnym pokoleniom form zapisu myśli, obrazów i dźwięków, jeśli zrezygnujemy z narzędzi poznawczych, które legły u podstaw ich stworzenia? O tym nie jestem przekonany.