Autor: Janusz Bieszk
-
Wydawnictwo: Bellona
Data wydania: 2015
ISBN: 9788311138759
-
Wydanie: papierowe
Oprawa: miękka
Format: 145 x 205 mm
Liczba stron: 250
Jest to pierwsza publikacja w polskiej historiografii na temat organizacji władzy i funkcjonowania Lechii, czyli starożytnej Polski, zwanej inaczej Imperium Lechitów, Scytią Europejską lub Sarmacją Europejską.Na podstawie ponad 50 kronik i materiałów źródłowych, polskich i zagranicznych, oraz 36 starych map cudzoziemskich autor opracował, po raz pierwszy, poczet słowiańskich królów lechickich w okresie od XVIII w. p.n.e. do X w. n.e. Dokonał także opisu terytorium Lechii, jej gospodarki, handlu, budownictwa miast, grodów, portów oraz żeglugi, transportu i bitych monet lechickich, a także głównych wojen i bitew, pominiętych dotąd.
Powyższe odkrycia były ściśle związane z wynikami najnowszych badań genetycznych Ariów – Słowian, przeprowadzonych w laboratoriach polskich i zagranicznych w latach 2010–2013, według których my Polacy, Ariowie – Słowianie zamieszkujemy tutejsze ziemie od 10 700 lat. Potwierdziły to również ostatnie odkrycia polskich archeologów na terenie grodów, miast, osad obronnych i grobowców, wybudowanych przez naszych przodków, Ariów – Prasłowian, na terenie obecnej Polski.od wydawcy
Ich naiwne zabawy odbywają się na gruncie, który pozostawiliśmy odłogiem, a ich ekscesy łączą się z naszym niedowładem, grożąc przyszłości naszych prac. [C. Levi-Strauss – Struktura mitów]
Niniejsze, wbrew pozorom krótkie, wręcz wyrywkowe omówienie powstało jako owoc wielu rozmów, wspólnych i indywidualnych przemyśleń. Dziękuję wszystkim za każdą uwagę i zdanie, które wzbogaciły ten krótki tekścik.
Z jednej strony wydaje się, że nie warto poświęcać uwagi takim wytworom jak książki Pana Janusza Bieszka, z drugiej jednak milczenie nie jest chyba najlepszą reakcją, co jasno podkreśla użyty na wstępie cytat. Milcząc ustępujemy bowiem pola hochsztaplerom, którzy nabierają czytelników swoimi imaginacjami. To ci ostatni tracą zaś najbardziej. Podobne teksty ukazują się niestety nieustannie i w dużych ilościach (ich pisanie nie wymaga niemal żadnego wysiłku) – trzeba więc od razu wprost powiedzieć, że czytanie ich jest absurdalną stratą czasu. Dlatego właśnie uważam, że warto w końcu takie ostrzeżenie umieścić również na tym portalu. Czytanie dobrych książek jest fajne i pożyteczne, a ich omawianie jest zazwyczaj przyjemne i krótkie. Czasem jednak trzeba zmierzyć się z koniecznością powiedzenia przykrej prawdy, a to wymaga sporego nakładu pracy. Na szczęście od wydania pierwszych książek Pana J. Bieszka do dziś pojawiło się już kilka dogłębnych i rzetelnych komentarzy i recenzji na ich temat (np. na łamach Sigillum Authenticum, czy całe książki Romana Żuchowicza Wielka Lechia – źródła i przyczyny popularności teorii pseudonaukowej okiem historyka oraz Artura Wójcika Fantazmat Wielkiej Lechii. Jak pseudonauka zawładnęła umysłami Polaków. Ten ostatni jest też współtwórcą wystawy Wielka Lecha – Wielka Ściema w Muzeum Początków Państwa Polskiego w Gnieźnie).
Pomimo tego albo właśnie dlatego (z poczucia naukowej uczciwości), z dawna już mając coś na tych łamach napisać à propos takiej produkcji, dodam w końcu swoje refleksje. Ostatecznym katalizatorem mojej decyzji stała się publikacja najnowszego kuriozum Pana J. Bieszka w roku 2023: Monety, medale i statery królestwa Lehii (nastąpiła tu już zmiana pisowni względem wcześniejszych publikacji). Proszę pozwolić, że omówienie będzie dotyczyło w ogóle „twórczości” tego autora, a w tle także innych, podobnych mu mistyfikatorów.
Pisanie na temat takich publikacji jest niezwykle trudne i bolesne z wielu przyczyn. To signum temporis, że naukowcy i ich praca są zupełnie ignorowani, przekreśla się ich autorytet, dorobek czy nieustannie próbuje się im przypinać łatkę spiskowców, którzy ukrywają przed ogółem jakieś niewygodne „prawdy” lub pozostają na usługach mrocznych sił (np. tzw. „koncernów”). Takie pomówienia rzucają nieodpowiedzialni ludzie, sami pozostając absolutnie bezkarni. Swobodnie głoszą oni kłamstwa lub manipulują dowolnie faktami, z czego nikt ich niestety nie rozlicza. Niewątpliwie niszczeniu wszelkich autorytetów, kreowaniu dowolnych guru i okłamywaniu nie tylko „maluczkich” sprzyja dziś koincydencja łatwości propagowania dowolnych bzdur, natłoku informacyjnego niemal niemożliwego do krytycznej analizy, zjawiska baniek informacyjnych i filtrujących, które zawdzięczamy między innymi tzw. personalizowaniu wyszukiwań internetowych i istnieniu portali społecznościowych oraz niski (lub nawet coraz niższy) poziom wykształcenia ogólnego. Przyczynia się do tego dodatkowo wrodzone lenistwo człowieka, jego tęsknota za tyleż atrakcyjną, co nierealną „czarno-białą”, monokauzalną wizją świata i przebodźcowanie. Współczesny stopień poznania różnych zjawisk i procesów powoduje jednak, że naukowe odpowiedzi są złożone i nie można ich sprowadzić do łatwych recept.
Oczywiście także sami naukowcy nie pozostają bez winy, wykazując się czasem niechlujstwem, może nawet złą wolą, lenistwem czy „sprzedając” się przez publikowanie tekstów na zamówienie. Winą badaczy jest też co najmniej niespieszność w popularyzowaniu współczesnych odkryć z wielu dyscyplin. Te fakty nie przekreślają jednak mimo wszystko nauki jako takiej, podobnie jak obecność jednej bezpłodnej owcy czy barana w stadzie nie czyni go w całości niezdolnym do rozrodu. We wszystkim potrzebny jest umiar, a jeszcze bardziej uczciwość i rzetelność.
Wypowiadanie się o tekstach, z których jeden stał się kanwą tych uwag, jest postrzegane przez wielu naszych kolegów i koleżanek jako strata czasu – i szkoda. Tym samym bowiem oddajemy pole manipulatorom i oszustom, którzy niczym fanatyczni demagodzy podjudzają ludzi zagubionych we współczesnym świecie wiedzy. Naukowcy powinni służyć ludziom, choćby dlatego, że pracują dzięki publicznym funduszom. Powinni wiedzę popularyzować i nieustannie uczyć społeczeństwo, ale też zdecydowanie reagować w sytuacjach, kiedy ktoś dla zabawy lub własnych chorych ambicji usiłuje zanegować dorobek całych pokoleń uczonych.
Przystąpmy zatem do omówienia najbardziej charakterystycznych cech takich bzdurnych publikacji. Będziemy się tutaj odnosić głównie do pierwszej publikacji Pana Janusza Bieszka pt. Słowiańscy królowie Lechii, ale to samo można napisać o innych jego wytworach. Książka ta zaczyna się od motta Samuela Butlera: „Bóg nie może zmieniać przeszłości, ale historycy tak”. Od razu zatem zapytam, czy Pan Bieszk świadomie zamieścił ten cytat? Jeśli tak, to należy rozumieć, że on sam nie może (lub nie powinien) zajmować się zmienianiem historii, bo przecież nie jest historykiem! Pan Janusz Bieszk od roku 1973 był pracownikiem Przedsiębiorstwa Handlu Zagranicznego Baltona i członkiem PZPR (a wcześniej ZMS). Ukończył technikum ekonomiczne i zaocznie Wydział Ekonomii Transportu na Uniwersytecie Gdańskim (w roku 1975). Oceniany w pracy bardzo dobrze, znający trzy języki, szybko awansował w PHZ Baltona na stanowisko dyrektorskie. Jako obiecujący kandydat został w roku 1975/76, „na bazie ideologicznej” zwerbowany na współpracownika wywiadu Ludowego Wojska Polskiego, o pseudonimie „Henryk” (IPN BU 2602/18231). Pomimo otwartości na współpracę wywiadowczą i np. „pełnej aprobaty wprowadzenia stanu wojennego” dostał w latach 80. odmowną decyzję w sprawie wyjazdu na zagraniczną placówkę handlową. Było to prawdopodobnie konsekwencją zatajenia informacji o tzw. „ucieczce na Zachód” siostry żony (która została z mężem w RFN). Wówczas (tzn. w roku 1984) ze względu na „zniechęcenie do współpracy” wywiad wojskowy przerwał współpracę i zamknął teczkę „Henryka”.
Jak widać Pan Bieszk nie ma żadnego wykształcenia naukowego, pomagającego w prowadzeniu badań i pisaniu prac historycznych, językoznawczych czy archeologicznych. Na domiar tego przeszedł szkolenia, które mogą skłaniać do doszukiwania się wokół „spisków” i „ukrytych faktów”. Czym innym jest jednak badawcza skrupulatność i „czujność”, a czym innym skłonność do fantazjowania i generowania teorii spiskowych. To pierwsza cecha „dzieł”, o których tu piszemy. Ich autorzy najczęściej kompletnie nie mają przygotowania merytorycznego albo ich wykształcenie jest zatrważająco powierzchowne. Powoduje to, że zazwyczaj butnie uważają, iż wiedzą wszystko. Nie ma w nich pokory (to tzw. efekt Dunninga-Krugera).
Zaraz po pierwszym, w książce Słowiańscy królowie Lechii przywołano motto numer dwa: „Naród bez znajomości swojej historii, pochodzenia i kultury jest jak drzewo bez korzeni” [M. Garvey]. Nie wiem, czy to jest autoprezentacja autora. Można tak domniemywać, bowiem treść i tej, i innych jego książek dowodzi kompletnej nieznajomości kilkuset lat dorobku polskiej (i nie tylko) historiografii. Pomimo tego autor wydaje wyrok – poza jego pracami inne są po prostu zakłamane (proszę jednak nie oczekiwać od autora żadnych dowodów w tym względzie). Niestety wbrew tworzeniu takiego pozoru tezy żadnej z prac autora nie są w żaden sposób oryginalne. Odwołuje się on mianowicie do różnych XIX-wiecznych romantycznych fantastów czy pasjonatów, jak choćby przywołany w książce z nazwiska Tadeusz Wolański. Garściami czerpie też na przykład z „dorobku” rosyjskich piewców Wszechrusi (oczywiście przerabiając ich tezy na Wielką Lechię) i różnej maści ideologów tamtejszych prawicowych ultrasów. Wszystkie te prace łączy co najmniej jedna cecha: absolutny brak naukowego aparatu badawczego i skrajna subiektywność, a co za tym idzie nieweryfikowalność przedstawianych tez. Pan Bieszk nie jest zresztą w tej praktyce osamotniony. Okazuje się, że wykorzystanie powszechnej nieznajomości (również w Polsce) rosyjskiego alfabetu, języka, a co za tym idzie całej plejady tamtejszych publikacji jest znakomitym pomysłem na wykreowanie siebie i zarobek. Znamiennym przykładem takiej sytuacji jest postać Pana Franca Zaleskiego. To druga emblematyczna cecha publikacji, o których tu piszemy: przekreślenie dorobku współczesnej nauki oraz sięganie do XIX-wiecznych tekstów, publicystyki nacjonalistycznej i publikacji w mało znanych językach. Jest to niemal gwarancja, że nikt nie zorientuje się w mistyfikacji i udawaniu oryginalności przez tego czy innego autora.
Książka Słowiańscy królowie… zaczyna się od „sensacyjnego” odkrycia, którym ma być tablica nagrobna z „niezwykle interesującym napisem”. Zróbmy tak, jak sam autor radzi: „Czytaj wszystko, słuchaj każdego. Nie dawaj wiary niczemu, dopóki nie potwierdzisz tego własną wnikliwą analizą i osobistym doświadczeniem” [Milton William „Bill” Cooper].
Rzeczona tablica została znaleziona w roku 1686 w kolumbarium i znajduje się obecnie w Museo del Lapidario w Urbino. W samej tablicy i inskrypcji nie ma nic nadzwyczajnego. Pisanie o własnym odkryciu jest, delikatnie mówiąc, naciągane, bo każdy może znaleźć zdjęcia tego zabytku w internecie. Tam właśnie widział ją Pan Bieszk. Zresztą jest to dla niego istotne źródło, bo „można również obejrzeć w Internecie zachowany wizerunek twarzy młodego Attyli, największego króla Hunów” (s.115). Poniżej o tym jeszcze napiszemy, ale od razu zdradźmy, że w książce Hunowie to… także Słowianie.
To, co zwraca natomiast uwagę w kwestii wspomnianej tablicy, to skrajny brak u Pana Bieszka kompetencji translatorskich, czy w ogóle jakiegokolwiek pojęcia o sztuce przekładu. Każdy, kto choćby zaczął uczyć się innego języka wie, że kluczem jest poznanie nie tylko słownictwa i gramatyki, ale też kontekstu społecznego. Bez tego nie sposób na przykład zrozumieć, dlaczego mieszkańcy Hiszpanii mają jeden, dwa, a czasem trzy człony nazwiska i dlaczego często posługują się tylko jednym i którym. O istnieniu tzw. „mots pièges” nawet tu nie wspominamy.
Nie będziemy wgłębiać się w krytykę bieszkowego „tłumaczenia” słynnej inskrypcji. Znakomicie czyni to R. Żuchowicz we wspomnianej już, świetnie drobiazgowej, wyważonej, a jednocześnie dosadnej książce Wielka Lechia… (rozdział IV). Zwrócimy tylko uwagę na fundamentalny brak uczciwości Pana Bieszka. Ponieważ nie ma on kompletnie pojęcia o warsztacie naukowym, nie podejmuje tym samym żadnej dyskusji z istniejącymi tłumaczeniami na przykład owej tablicy. Podobną strategię stosuje w każdym innym przypadku, kiedy musiałby krytycznie zmierzyć się z dotychczasowym zasobem wiedzy. W sytuacjach, które są mu wygodne, powołuje się na dorobek nauki. Kiedy jednak pasuje mu coś odwrotnego, kompletnie ignoruje wszelkie ustalenia na przykład translatologii, filologii łacińskiej, epigrafiki czy choćby istnienie korpusów inskrypcji. Dodajmy tutaj dla jasności, że często odwołania do naukowców czy tekstów są tylko pozorne, bo… przywoływani autorzy i teksty niejednokrotnie w ogóle nie istnieją (sic!). Jak widać pozorująca i kreująca naukowe cytaty AI również w tym nie jest odkrywcza.
To kolejna cecha publikacji omawianego sortu. Jawna pogarda dla nauki i postponowanie na każdym kroku jej dorobku, sąsiaduje z przywoływaniem naukowych (i pozorowanych na naukowe) danych, kiedy tylko jest to wygodne. Fakt, że czyni się to wyrywkowo, w krzywym zwierciadle i z przerażającą ignorancją zupełnie oczywiście piszącym nie wadzi (zresztą często nie są tego zapewne nawet świadomi). Obłuda polega też na tym, że każdy taki autor, odmawiając naukowcom wiarygodności, jednocześnie sam kreuje się na autorytet.
Z tego wypływa trzeci sposób postępowania, czyli sugerowanie swojej rozległej wiedzy. Zazwyczaj autor książek o Lechii nie pisze tego wprost, ale całym tekstem (nie sposób napisać „argumentacją”, bo ta jest żadna) sugeruje, że „on zna i wie”. Dobrze widać to na przykład, kiedy Pan Bieszk wypowiada się o różnych odkryciach, źródłach historycznych czy archeologicznych z Azji i Indii. W długich passusach pisze mianowicie, że „starożytna Lechia nazywana była również”, „znana jako” itp. Nie znajdziemy jednak w jego tekście ani jednego przypisu. Skąd ta wiedza? Jakie to źródła? Kto je widział, kto tłumaczył? Odwołania dotyczą na przykład terenów, ludów i języków Nepalu, Tybetu czy Indii. Jeśli autor posiadł tę wiedzę, to czy zna on języki naacal, tybetański, sanskryt, drawidyjski, pali proto-drawidyjski, itd.?
Możliwe? Owszem są wybitni poligloci, ale ci raczej szczycą się swoimi umiejętnościami i nie obawiają się poddać ich weryfikacji. W książce Pana Bieszka – milczenie o tym. Jest natomiast co innego. Aroganckie wkraczanie w coraz to nową dyscyplinę nauki, znane zresztą jako wspomniany wyżej efekt Dunninga-Krugera. Zbija to w pierwszej chwili każdego naukowca z pantałyku, bo nie sposób znać się na wszystkim. Każdy uczciwy badacz kapituluje w obliczu obszarów wiedzy, na których się nie zna. Każdy jednak zna podstawy metody naukowej i do nich się tutaj odwołujemy.
Takimi „drobiazgami” autor Słowiańskich królów… zupełnie się nie przejmuje. Wiąże swobodnie tworzoną przez siebie historię Lechii na przykład ze zjawiskami orogenicznymi, a konkretnie wypiętrzaniem Himalajów. Udaje, że zna się na geologii, nie będąc chyba świadom, że procesy, o których pisze, miały swój początek około 65-55 milionów lat temu (sic!). Z kompletną dezynwolturą rozprawia za to o cywilizacji Gobi czy Imperiach Ramy i Atlantydy w kontekście kosmicznych i geologicznych katastrof (fal tsunami, zatonięć kontynentów) oraz wojny światowej (Atlanci „wypalili równiny Gobi i Takla Makan, pozostawiając jałowe pustynie”, s.25). Taka jest kolejna strategia podobnych publikacji – pozowanie na erudytę i człowieka renesansu (choć raczej oddychającego gęstymi oparami absurdu).
Emfaza i sensacyjność to oczywiście nieodłączne techniki stosowane w Słowiańskich królach… i analogicznych tekstach. Jak bardzo ograniczony jest jednak horyzont wiedzy autora widać na prostym przykładzie. Ekscytuje się on w pewnym miejscu książki megalitycznym miastem zbudowanym z „bloków o niewyobrażalnej wadze trzech do czterech tysięcy ton (największe na świecie)” (s.29). Nie sposób oczywiście dyskutować o granicach czyjejś wyobraźni. Sprawa nieco się klaruje, kiedy wyjaśnimy, że przywołane przez niego odkrycie było dziełem rosyjskich naukowców i dokonano go na terenie Rosji. Wiemy już dziś, że wiele rzeczy jest tam podobno „największych”, „najlepszych”, „niezwyciężonych” i „niemających analogii na świecie”. Cóż, mamy kolejny tego przykład.
To „odkrycie” z roku 2014 dość szybko zostało jednak zapomniane. Chodziło w istocie o dość charakterystyczne dla kompleksów skał granitowych wietrzenie blokowe. Można obserwować takie zjawiska na przykład gdzieniegdzie w Tatrach. Lepiej może jednak byłoby tu przywołać kilka z bardzo licznych na świecie naturalnych formacji skalnych nazywanych „skalnymi miastami”. Tworzą się one nie tylko w kompleksach granitowych, ale też na przykład piaskowcowych, charakteryzujących się naturalną siecią spękań i warstwowań. Nie trzeba daleko podróżować, aby to zobaczyć. Polecam rezerwaty przyrody nieożywionej Szczeliniec Wielki, Błędne Skały, Skamieniałe Miasto (Polska), Sulowskie Skały (Słowacja), Adrszpach (Czechy), Bastei (Niemcy) – a to tylko niektóre.
Przy okazji wypada zwrócić uwagę, że miejscem wspomnianego rosyjskiego „odkrycia” nie jest, jak pisze autor, „Górna Szoria (południowa Syberia)” tylko Górska Szoria albo Góry Szoria. Po rosyjsku to „Gornaja Szoria”, co być może go zmyliło, przy okazji obnażając jego językową indolencję (i lenistwo intelektualne, bo wystarczy sprawdzić… w internecie). Niestety taki jest na każdym kroku poziom wiedzy i rzetelności Pana Janusza Bieszka.
Istnieją w jego książkach jeszcze inne chwyty narracyjne (a może tylko kolejne dowody na jego naukową impotencję?). We wszystkich jego tekstach panuje mianowicie kompletny brak dyscypliny terminologicznej. Każdemu wiadomo, że komunikacja jest tym lepsza, im bardziej jednoznacznymi pojęciami się posługujemy. Tymczasem Pan Bieszk nie dość, że kompletnie przekreśla naukowe, a nawet potoczne znaczenie terminów czy nazw własnych, to na dodatek posługuje się nimi wymiennie, można odnieść wrażenie, że niemal losowo. Po lekturze (czego nikomu nie polecam i nie życzę) jego książek mamy na przykład przekonanie, że Ariowie (czyli jak pisze: „ludzie szlachetni”), Ariowie-Prasłowianie, Ariowie-Słowianie, Ariowie-Ujgurowie, Ariowie-Persowie, Gotowie-Słowianie, Słowianie-Sławianie, Słowianie-Wandalowie, ludy Irano-europejskie, Ujgurzy-Prasłowianie, Hunowie-Słowianie, Indoscytowie itd. to wszystko inne nazwy Scytów, a ci z kolei to po prostu Słowianie. Ból głowy staje się w tym momencie naszym najmniejszym problemem.
Tak objawia się bowiem następna cecha książek typu Słowiańscy królowie. W takim terminologicznym grochu z kapustą niemal nieważne stają się jawne nadużycia i przeinaczenia tekstów źródłowych. Na przykład Suewowie to dla Pana Bieszka lud Słowiański, choć przecież Tacyt pisze: „Suewowie to największy i najbitniejszy lud pomiędzy Germanami”. Po prostu Pan Bieszk wie, a Pan Tacyt się pomylił – i tyle. A może zmęczony chaosem czytelnik w ogóle nie zwróci na to uwagi?
Swoich własnych pomyłek czy niekonsekwencji autor zresztą sam nie dostrzega. Pisze na przykład o kronikach „rosyjskich” jako o „zagranicznych”. Jednocześnie załącza mapę, na której Wielka Lechia obejmuje całą Europę Środkową, Wschodnią, Południową i większą część Azji. Nie zająknie się jednak, czemu kroniki powstałe na terenie tego „imperium” nazywa „zagranicznymi”?
Swoją drogą ciekawe jest twierdzenie, że może istnieć dziś lub istniało w przeszłości państwo o dużym, wręcz gigantycznym obszarze, które jest etnicznie jednolite. Warto się może zastanowić, czy współcześnie można wskazać taki organizm administracyjno-polityczny? Czy Chiny, Brazylia albo nawet niewielka w porównaniu z nimi współczesna Polska są jednolite?
Skoro dotknęliśmy już kwestii etnosu, to kończąc wypada zwrócić uwagę, że ani kultura materialna (nie mówimy tutaj o źródłach pisanych, tylko archeologicznych), ani genetyka (czy tym bardziej paleo-genetyka) nie dają nam żadnych podstaw do mówienia i wyrokowania o etnosie. Samemu autorowi pozwolę sobie uprzejmie zasugerować, aby z referatem na temat swojego twierdzenia, że Baskowie to Ariowie udał się na jakiś kongres byłych członków ETA. Ciekawe, jak będzie przebiegała dyskusja o aryjskości (czyli w ogóle indoeuropejskości) Basków.
Niestety niemal każda linijka bieszkowych (i podobnych) książek wymagałaby wielu sprostowań i wyjaśnień. Będziemy jednak zmierzać już do konkluzji, aby zachować mimo wszystko umiar w krytyce i przestrodze. Problem z takimi tekstami i takimi autorami jest dość zasadniczy. Okazuje się bowiem, że jedynym probierzem prawdziwości są sami autorzy tekstów. Nie przyjmują oni żadnych argumentów polemicznych, żadnej krytyki. Wybierają strategię ignorowania dyskusji albo kierują rozmowę natychmiast na tory spiskowe i chęć zniszczenia „niezależnego badacza”. Jak łatwo się domyślić, w ten sposób najłatwiej reagować i, udając niewiniątko (czy autorytet), pleść dowolne androny. Nie trzeba do tego żadnej wiedzy, żadnej pracy ani żadnej odpowiedzialności za słowo. Łatwo też wtedy ukryć kompletny brak wiedzy o otaczającym nas świecie.
Nie tylko nie warto takich książek kupować, ale nie warto ich też nawet czytać. Nie dowiemy się z nich niczego konkretnego, a po lekturze zostaniemy z galimatiasem faktów i fantazmatów (czy, jak to się dziś mówi, fake newsów) w głowie. Warto pamiętać, że ludzie piszący takie książki na zamęt i sensację właśnie liczą, bo z tego żyją.
Księgarniom, które decydują się tę i podobne książki dystrybuować sugeruję stawiać je na półce z literaturą fantasy (i to klasy B). Nie mają one nic wspólnego z historią, więc włączanie ich w szereg książek historycznych jest błędem zaszeregowania bibliotecznego. Gdyby ktoś był jeszcze nie do końca przekonany, to proszę pamiętać, że z tekstu omówionej książki wynika jednoznacznie, że „kosmici” też byli Słowianami-Lechitami.
Decyzją o publikacji książek Pana Janusza Bieszka Wydawnictwo Bellona zniszczyło swoją markę. Stało się przez to dla mnie zupełnie niewiarygodne. Przy okazji zupełnie nie ma znaczenia, że wydawnictwo to wpisane jest na tzw. „listę ministerialną”. To raczej pokazuje sens i poziom tworzenia podobnych zestawień i wykazów.