Autor: Tomasz Jelonek
-
Wydawnictwo: Wydawnictwo Petrus
Data wydania: 2015
ISBN: 978-83-7720-245-6 - Wydanie: papierowe
Oprawa: twarda
Liczba stron: 330
Biblia w świecie mitów. W powszechnej świadomości funkcjonują dwa modele myślenia. Według jednego z nich, Biblia nie posiada żadnej szczególnej wartości i trzeba ją zaliczyć do mitów, rozumianych jako pierwotne i fałszywe poznanie prymitywnych kultur. Według innego sposobu myślenia Biblia jako księga święta, przez żydów i chrześcijan uważana za Słowo Boga, daleka jest od mitycznego sposobu myślenia, a ewentualne podobieństwa są jedynie drugorzędne. Oba te sposoby ujęcia stosunku Biblii i mitów są zupełnie błędne, przede wszystkim z powodu błędnych pojęć, które głoszone były przez różne pseudoautorytety.
Potrzeba zatem przede wszystkim sprecyzowania pojęć, a następnie wyprostowania pseudonaukowych fałszów, aby zrozumieć wartość mitu jako sposobu ludzkiego poznania, aby potem zrozumieć, że Biblia, która powstała w czasach powszechnego panowania myślenia mitycznego, pisana po ludzku i dla ludzi, w wielkim stopniu posługuje się mitem i w jego języku wyraża swoje wzniosłe treści.
Mit nie jest jedynym sposobem przemawiania Biblii, a mit stosowany w Biblii ma swoje szczególne oblicze, niemniej nie można zrozumieć treści biblijnych bez nauczenia się odczytywania ich w języku mitu.
Książka podejmuje wspomniane tu zagadnienia, choć ze względu na ogrom materiału nie może go wyczerpać. Wskazuje jednak drogi, którymi rozumienie Biblii musi podążyć, jeżeli nie chce wikłać się w sprzecznościach, których na historycznej drodze poznawania Biblii nie brakowało.
z opisu wydawcy
KSIĄŻKA WYMAGA ZNAKU „TOXIC” – OCENA ZERO!
Brałem tę książkę do ręki z radością i wielką nadzieją. Niezmiernie zainspirowany pracami Michała Hellera czy Jana Kracika, a także pełen przekonania, że rozum i wiara jedną idą drogą cieszyłem się na kolejny tekst z pogranicza antropologii kultury i religii. Kiedy zacząłem czytać jasne i wprost wyrażane opinie Autora przeciwko dyskusyjnemu „wrzaskowi” oraz „brakowi obiektywizmu” moja ekscytacja wzrosła. Przedstawiane argumenty są początkowo proste oraz czytelne: nauka i religia nie są sobie przeciwstawne. Niestety po kilku obiecujących, choć ogólnych akapitach zaczyna się dla czytelnika droga pełna pułapek, niedomówień, przeinaczeń, przekręceń, błędów, cytatów wyrwanych z kontekstu i chyba niestety celowych zagmatwań (żeby nie ująć tego bardziej dosadnie).
W wielu miejscach książki zamieszczone są wielostronicowe fragmenty tekstów innych autorów. Czasem w tych cytatach komentowani są i cytowani jeszcze inni autorzy. Otrzymujemy tym samym bardzo zapośredniczony, a czasem niestety przeinaczony przekaz. Na przykład na s. 42-48 znajduje się tekst Piotra Lenartowicza, który z kolei omawia list Jana Pawła II. do członków Papieskiej Akademii Nauk (z 22 X 1996), podając kilka wyciętych z kontekstu stwierdzeń. Znajdujemy w cytowanym tekście Lenartowicza takie oto zdanie: „[Jan Paweł II.] Stwierdza bowiem, że „teoria” jest konstrukcją intelektualną, „odrębną od rezultatów obserwacji”” (s. 46). Czytelnik, przecierając oczy ze zdumienia sięga po tekst oryginału i co znajduje? „A theory is a meta-scientific elaboration, which is distinct from, but in harmony with, the results of observation” (Message to the Pontifical Academy of Sciences: On Evolution by Pope John Paul II, podkreślenie MW). Wracając do tekstu Lenartowicza czytamy dalej:
A więc „teoria” nie mówi nam jak rzeczywistość się przedstawia, ale jak można ze sobą powiązać pewne odrębne pomiary, wyizolowane wyniki obserwacji, podobnie jak gwiazdy można lepiej lub gorzej powiązać ze sobą w różne konstelacje. (s. 46)
Nie mogąc złapać oddechu w stuporze, w jakim się znaleźliśmy szybko znów sięgamy do listu Jana Pawła II. i…
With the help of such a theory a group of data and independent facts can be related to one another and interpreted in one comprehensive explanation. The theory proves its validity by the measure to which it can be verified. It is constantly being tested against the facts; when it can no longer explain these facts, it shows its limits and its lack of usefulness, and it must be revised.
(Message to the Pontifical Academy of Sciences: On Evolution by Pope John Paul II).
Tętno wraca nam do normy (na chwilę, bo cytat z tekstu Lenartowicza jest niestety dłuższy).
W chrześcijańskim czytelniku jest i musi być wielka dobroć i zrozumienie również dla autorów czytanych tekstów. Przyjmijmy zatem miłosiernie, że przytoczona „sytuacja” wyniknęła z mizernej kompetencji językowej, przez którą po prostu zupełnie nie zrozumiano bardzo precyzyjnie wyrażonej przez drobiazgowego i ostrożnego w swoich pismach filozofa i teologa Karola Wojtyłę. Dlaczego jednak Jelonek nie sprawdził, co cytuje? Przecież autor przytaczający niesprawdzone fakty i teksty sam siebie kompromituje.
Nieco dalej okazuje się niestety, że Autor, przywołując niektóre prace naukowe sam też manipuluje cytatami, celowo i zupełnie przeinaczając ich sens. Przykładem może być fragment książki M. Johnsona Teoria archeologii. Wprowadzenie. Wedle Jelonka (s. 73-74) Johnson „ukazuje nieadekwatność darwinowskiej teorii ewolucji w archeologii”. W rzeczywistości, kiedy czytamy pełny, niewykastrowany tekst Johnsona, okazuje się, że postuluje on … rozwinięcie, doprecyzowanie i możliwość twórczego wykorzystania darwinizmu w naukach o kulturze. Wystarczy przeczytać, jakie fragmenty zostały wycięte z wypowiedzi Johnsona na potrzeby omawianej książki: „Żaden poważny naukowiec nie wątpi w słuszność teorii doboru naturalnego, tak samo jak nie kwestionuje teorii grawitacji” (sic!), „Tak jak w przypadku wielu teorii dokoła roi się od przypadków kiepskiej wersji darwinizmu, najczęściej w prasie popularnej” itd. Właśnie jednak na takich, krytykowanych przez Johnsona, popularnych tekstach opiera się Jelonek, jakby nie przeczytał w cytowanym przez siebie samego fragmencie zdania (które zresztą z cytatu wyciął):
Aby docenić, jak bardzo darwinizm różni się od innych teorii na temat świata przyrody, nie wystarczy po prostu przeczytać kilku książek czy artykułów i na ich podstawie pojąć, o co w nim chodzi.
(O’Brian i Lyman 2000, za Johnson s. 195).
Johnson kończy cytowany fragment zdaniem znów pominiętym przez Jelonka:
Niezależnie jednak od tego, jak wymagający byłby to projekt [poprawnego aplikowania idei darwinizmu w naukach humanistycznych], upierałbym się, że nie jest on ani „dobry”, ani „zły”, lecz po prostu niezbędny.
Zwyczajnie niegodne jest takie przeinaczanie sensu wypowiedzi innych autorów.
Kolejnym nadużyciem jest zdanie: „Człowiek zatem od samego swojego początku był człowiekiem i nigdy nie przechodził fazy półzwierzęcej, czcił Boga” (s. 60). Komentarz to tej frazy wymagałby odrębnego artykułu. Spróbujmy jednak skomentować je krótko. Pomijam tutaj fakt, że człowiek (czy tego chce, czy nie) po prostu należy do królestwa zwierząt. Ważniejszy jest błąd logiczny, ukryty w tym zdaniu. Dość powszechnie przyjmuje się (w archeologii i antropologii), że o „człowieku” zbliżonym do nas nie tylko pod względem anatomicznym (biologicznym) zaczynamy mówić, kiedy w zapisie archeologicznym pojawiają się dowody na tzw. myślenie symboliczne, zachowania funeralne, a zatem i religijne. Widać zatem, że Autor używa tu argumentu kołowego: człowiek był człowiekiem, bo wykazywał zachowania religijne, a wykazywał zachowania religijne, bo… był człowiekiem. Ponadto zwraca uwagę pisownia „Boga”. Sądząc z wykształcenia Autora chodzi zatem o Boga chrześcijańskiego. Nie twierdzę, że tak nie mogło być. Jednak jako naukowiec muszę zapytać: jakie mamy na to dowody? Na jakiej podstawie Autor tak twierdzi? Na dodatek nigdzie w tekście nie znajdujemy definicji pojęcia „człowiek”, co w ogóle utrudnia albo wręcz uniemożliwia rzeczową dyskusję. To jest właśnie, potępiany przez samego Jelonka „mit naukowy”, projekcja własnego widzimisię, bez żadnych dowodów i poważnych argumentów. Na koniec tego akapitu przytoczę przykład innego kuriozalnego zdania: „[człowiek] nigdy nie był tak prymitywny, aby jego poznawanie nie ubogacało społeczności, w jakiej prowadził, czasem niełatwe, życie” (s. 166). Co to w ogóle znaczy?
Pośród wielu dowodów na opaczne rozumienie w tej książce naukowych paradygmatów pojawia się też oczywiście „nieśmiertelny mit pośredniego ogniwa” (np. s. 53). Jak się można spodziewać z lubością podkreślany jest jego brak. Nie trzeba jednak pogłębionej wiedzy przyrodniczej, żeby stwierdzić, że szukanie „ogniw pośrednich” jest niczym paradoks Achillesa i żółwia – jak wiadomo ten pierwszy nigdy nie dogoni tego drugiego. Na dodatek Autor wyraża opinię, że „ogniwa pośrednie” „powinny pozostać w różnych warstwach geologicznych”. Czy ten postulat skierowany jest do owych „ogniw pośrednich”? Obnaża się tutaj niestety zupełny brak świadomości procesów tafonomicznych. W tym kontekście nie dziwi zatem tyleż obiegowe, co błędne stwierdzenie o pochodzeniu człowieka od małpy (s. 58). Towarzyszy mu kilka razy powtórzona informacja, iż archeolodzy i antropolodzy posługują się pojęciem „małpolud”. W rzeczywistości słowo to, jeśli w ogóle się pojawia (z rzadka), to w pracach popularnonaukowych i to zazwyczaj starszych (z lat 60./70.), które dziś są raczej ciekawostką, ale nie powinny być źródłem żadnej wiedzy.
Parada kolejnych kuriozów niestety tak szybko się nie kończy. Kiedy już przełkniemy „małpoluda”, musimy się zmierzyć z „dzikusem” (s. 259) i wreszcie zostajemy poczęstowani … „kulturą epoki zlodowaceń”. Cóż to jest? Nie ochłonęliśmy jeszcze po tym ciosie, a już dostajemy kolejny cytat: „Dziś wiadomo, że trzy i pół miliona lat temu ludzie chodzili tak samo wyprostowani jak i my” (s. 60 za Lenartowicz). Proszę wskazać naukowe prace paleoantropologiczne, których autorzy tak twierdzą. To jest po prostu nieprawda. Kilkadziesiąt stron dalej archeolog przeciera oczy ze zdumienia dowiadując się, że:
w chwili obecnej dokładniej o dziejach człowieka możemy mówić właściwie od przełomu czwartego i trzeciego tysiąclecia przed Chrystusem (…). Oczywiście mamy pojedyncze artefakty, które świadczą o człowieku we wcześniejszym okresie, ale z powodu braku pisemnego zapisu niewiele możemy się dowiedzieć. (s. 90-91)
Wreszcie na stronie 209 również geolog znajdzie coś dla siebie czytając o „wymianie ludnościowej i kulturalnej, gdy obie Ameryki, Eurazja i Afryka wzajemnie ze sobą sąsiadowały, o czym mówią hipotezy geologiczne”. Można się pogubić. Zreasumujmy te informacje z książki: w gruncie rzeczy historia człowieka możliwa jest do poznania od ok. 3000 r. p.n.e., ale człowiek istniał już ok. 3 500 000 lat temu, a grupy ludzkie „wymieniały się kulturą” ok. 180 000 000 lat temu (bo wtedy właśnie ostatnio „obie Ameryki, Eurazja i Afryka wzajemnie ze sobą sąsiadowały„). Czy ktoś coś z tego rozumie?
Na stronach 28 i 29 przywołana jest z kolei wypowiedź Kena Pedersena z książki Wszechświat Jenny dotycząca zmian genetycznych: „najmniejsze nawet odchylenie [w kodzie genetycznym] kończy się śmiercią”. Jak można delikatnie skomentować to zdanie? Czy naprawdę obaj Autorzy nie słyszeli o mutacjach genetycznych oraz będących ich konsekwencją wadach genetycznych i związanych z nimi chorobach? Czy takie istoty, takie osoby nie żyją również wśród nas? Niezmiernie trudno się o tym pisze, bo za każdym takim przypadkiem kryje się ludzka tragedia i „ciężar” niesiony przez całe życie. Oczywiście wiele błędów w kopiowaniu genomu kończy się śmiercią organizmu, ale przecież nie wszystkie. Jak mało trzeba mieć delikatności, żeby powiedzieć „masz jakieś odchylenie w kodzie genetycznym – umierasz”. Przy okazji niejako unieważniona zostaje współczesna wiedza medyczna i genetyczna, która odnalazła przecież przyczyny części chorób i dysfunkcji żyjących (sic!) organizmów właśnie w tych, jak je nazywa Pedersen „odchyleniach”.
To niestety nie wyczerpuje listy błędów, kuriozów, przeinaczeń i zagmatwań, które przynosi ta książka. Trzeba jednak w pewnym momencie przerwać ich wskazywanie, bo nie sposób skomentować i wyprostować wszystkich. Zwłaszcza, że Autor w kilku rozdziałach, na podstawie nieaktualnych i często mętnych prac wtórnych podsumowuje badania oraz problemy, którym niejeden naukowiec poświęcił całe życie. Jedynym „oddechem” bywają niektóre obszerne cytaty (np. na s. 134-145), choć niestety nie wszystkie, a Autor nie szczędzi ich czytelnikowi i zajmują one nawet 10-15 stron. Czasem dzięki temu widać jednak przepaść jakościową dzielącą omawiany tu tekst od prac naukowych i aż szkoda, że wtrącane są tam komentarze Autora.
Co zastanawiające, również w kwestiach religii niejednokrotnie widać zupełną ignorancję. Posłużmy się szybko kilkoma zaledwie przykładami. Na s. 22 dowiadujemy się, że Biblia jest jedynym źródłem, gdzie pojawia się stworzenie świata ex nihilo (a nie przetworzenie pierwotnego chaosu). Doprawdy? Oczywiście, że nie. Wystarczy sięgnąć do Rygwedy (np. hymn X) lub do Awesty.
Pisząc z kolei o micie Jelonek miesza to pojęcie z legendą, stawiając między nimi znak równości (s. 62). Nie dość zatem, że o fundamentalnych cechach mitu („opowieść święta i prawdziwa”) wspomina dopiero w połowie książki (s. 200 i 238, choć wcześniej próbuje go nieudolnie zdefiniować), to na dodatek zaciera różnice między różnymi pojęciami. Kilkadziesiąt stron dalej znajdujemy z kolei również nieprawdziwe twierdzenie, że w nauce do dziś obowiązuje ewolucjonistyczny paradygmat rozwoju religii od politeizmu do monoteizmu (s. 128). Na s. 127 opisuje genezę kasty kapłańskiej, nie odważając się nazwać tego po imieniu. Dalej (s. 128), zupełnie pomija fakt, że religia Hebrajczyków nie zawsze była monoteistyczna. Wreszcie tworzy teoretyczną sytuację, w której archeolog źle zinterpretowałby istotę religii chrześcijańskiej (s. 131-132). Nie trzeba się uciekać do takich zabiegów. Wystarczy poczytać w świetnej pracy D. Czai Anatomia duszy, co wiedzą o Trójcy Świętej Polacy, deklarujący się przecież w 92% jako rzymscy katolicy. Na koniec pojawia się twierdzenie, że wszystkie „pierwotne religie” były monoteizmem, tylko my źle je teraz rozumiemy (np. s. 132). Nie towarzyszy mu niestety odwołanie do twórcy tej znanej przecież teorii (W. Schmidt, 1912-1954, Der Ursprung der Gottesidee).
Mieszanie pojęć (np. kultury i cywilizacji, monoteizmu i teorii monoteizmu pierwotnego, mitu i legendy, znaku-symbolu-analogii), brak precyzji wypowiedzi i wynikające stąd sprzeczności są w tej książce bardzo częste. Na przykład na stronie 206 Autor twierdzi, że monoteizm pojawia się dopiero w VI w. p.n.e., choć wcześniej i później pisał w tekście, że jest on związany z samymi początkami człowieka (nie wiemy oczywiście, czy chodzi o 3000 p.n.e., 3 500 000 czy 180 000 000 lat) i nie jest dopowiedziane, że chodzi o monoteizm pierwotny. Przy okazji zresztą serwuje się czytelnikowi kolejne kuriozum argumentacyjne: „Nie znamy bowiem mitologii ludzi, którzy pierwotnie pojawili się na Ziemi, a których religia była monoteistyczna” (s. 207). Mam rozumieć, że nie mamy argumentów, ale i tak wiemy jak było? Przeczytamy w końcu, że istnieje kult flagi narodowej czy hymnu (s. 154-155) rozwijający się w oparciu o „poznanie mityczne”. Z drugiej jednak strony tzw. „mity założycielskie” są tylko kłamstwem i fałszem.
Zdumiewa też w pracy kapłana występowanie przeciwko oficjalnemu stanowisku Papieskiej Komisji Biblijnej, na przykład kiedy pisze, że Biblii nie musimy szczególnie interpretować (s. 118).
Zaraz po opisanym wyżej fragmencie z Johnsona i bezkompromisowej krytyce „mitu społeczeństwa pierwotnego”, która oparta jest na wydawałoby się słusznym stwierdzeniu „nie byliśmy, więc nie możemy wiedzieć jak dokładnie było”, Autor przystępuje do „oświecenia” czytelnika… jak było naprawdę. Czyli postępuje dokładnie w sposób, przez siebie samego skrytykowany (pamiętajmy swoją drogą, że krytykował jedynie paradygmaty XIX-wieczne!). Czyniąc to wykazuje się jednak kompletną ignorancją w sprawach metodologii nauk antropologicznych (oraz biologicznych), skrajną naiwnością i nieznajomością faktów (wyważa drzwi od dawna przez antropologów otwarte, np.: „przedstawimy tu inną koncepcję, która przede wszystkim pokaże nam, że mity to nie wytwory prymitywnego i ogłupiałego religią społeczeństwa”, s.76). Czy Autor słyszał w ogóle o relatywizmie, strukturalizmie, kognitywizmie, perspektywizmie …
Autor okazuje się w swoim myśleniu XIX-wiecznym ewolucjonistą (np. ss.155, 160, 167, 230, 250, 252, 257), a czasem wydaje się nawet bardziej naiwny. Ciekawe swoją drogą czy sam jest świadom, że prezentowane przez niego poglądy są dokładnie tym przebrzmiałym paradygmatem antropologicznym, który z taką werwą krytykuje. Jak dowodzą fragmenty ze stron 120-121, 127, 209-210 jest (też zapewne nieświadomie) dyfuzjonistą („wyobrażenia przechodzą od jednego ludu do drugiego”, „proces przenikania się różnych kultur”). Na pewno zaś jest dogmatykiem (czego sam nie waha się zarzucić naukowcom), który bez cienia dowodu mówi „było tak i kropka”. Innych krytykuje, a sam opiera się jedynie na niczym nie popartych spekulacjach.
Cały tekst Biblii w świecie mitów, przedstawiane argumenty i opinie jednoznacznie świadczą o tym, że Jelonek w swoich lekturach, wiedzy i myśleniu zatrzymał się niestety na wieku XIX (może na początku wieku XX). Trudno zamknąć usta rozdziawione w bezbrzeżnym zdumieniu, że w roku 2015 można wydać książkę, której Autor jest tak kompletnie nieświadomy rozwoju paradygmatów naukowych w dziedzinach, o których z takim przekonaniem pisze. Nie wiem, z czego to wynika, bo sam cytuje teksty wyraźnie pokazujące rozwój różnych dziedzin, do których się odnosi (np. s. 203). Najdelikatniej rzecz ujmując, w tej książce nieporozumienie goni nieporozumienie. Na s. 66 spotkamy bardzo mocną krytykę całej antropologii kultury. Problem polega jednak na tym, że jest to krytyka XIX-wiecznego ewolucjonizmu oraz koncepcji Marksa i Engelsa, ani słowem nie wspominająca o tym, że przez następne 100 lat pojawiło się wiele innych szkół i paradygmatów badawczych, a koncepcje XIX-wieczne są dziś w zasadzie jedynie ciekawostką z historii nauki. Taka postawa jest bardziej błędna niż krytykowanie osiągnięć współczesnej fizyki przez pryzmat jedynie Newtona. Prowadzi ona jednak do, wyrażonej rozdziałem Ludzkie poznanie konkluzji, że jedynymi rodzajami ludzkiego poznania są nauki przyrodnicze (ew. ścisłe) i mit (czyli jak pisze autor „poznanie symboliczne”). Z horyzontu znikają w ogóle nauki społeczne czy humanistyka.
Wielokrotnie tekst razi kompletną niewiedzą lub niezrozumieniem istoty omawianych zjawisk. Może zresztą nie powinno to tak dziwić, skoro wedle jego Autora w nauce obowiązują … dogmaty (sic!, s. 102). Prowadzi to jednak do protekcjonalizmu, rubasznego tonu wypowiedzi czy wręcz wyśmiewania badań naukowych. Na stronach 81-89 przedrukowany jest na przykład pewien artykuł, uznany za „humorystyczny”, podczas gdy tekst ten jest zwyczajnie głupi. Przedstawiony tam poziom argumentacji przeciwko ewolucji zbliża się do poziomu kiepskiego kabaretu.
Wielokrotnie Autor omawianej książki wykracza też poza swoje kompetencje merytoryczne (np. s. 54), popełniając przez to szkolne błędy i zwyczajnie się ośmieszając. Ani on sam, ani powoływani przez niego autorzy nie słyszeli na przykład o egzaptacjach i nie znają prac dotyczących struktury społecznej ludów pozaeuropejskich. Często w książce przytaczane są opinie, których autorów się nie podaje, albo wykorzystywane są prace podsumowujące jakieś zagadnienie, bez sięgnięcia do tekstów pierwotnych. Takie działanie jest niezmiernie ryzykowne i zawsze negatywnie odbija się na poziomie merytorycznym tekstów popularnonaukowych. Niestety w tej książce regułą jest posługiwanie się pracami popularnymi, często mocno już zdezaktualizowanymi i zadziwiająca jest konsekwencja w pomijaniu lub marginalnym traktowaniu tekstów fundamentalnych. Autorzy tacy jak Durkheim, Mauss, Eliade, Otto, van der Leeuw, Levi-Strauss przywołani są sporadycznie (np. s. 134) i to na dodatek w cytacie, a nie jako bezpośrednie odniesienia. Znajdziemy za to bezpośrednie odwołanie do… Cejrowskiego lub kreacjonistów. Czy prace „tuzów” antropologii kultury nie są warte czytania? Dlaczego pisząc o philosophia perennis (które to pojęcie chyba nie jest tu do końca dobrze rozumiane) Autor nie odnosi się do żadnego tekstu? A Huxley i jego… The Perennial Philosophy (wyd. 1957)? Aby nie być gołosłownym spójrzmy, na kogo natomiast powołuje się Jelonek pisząc o antropologii kulturowej, archeologii, paleoantropologii i genetyce (każda z tych naukowych dyscyplin ma własną metodologię i dziesiątki lat intensywnego rozwoju za sobą):
- Mirosław Rudzki – dr hab. (nie profesor jak pisze Jelonek) z dziedziny budowy i eksploatacji maszyn; z zamiłowania (ale już nie z wykształcenia) biblista;
- Piotr Lenartowicz – dr filozofii i magister medycyny, jezuita;
- Hans-Joachim Zillmer – inżynier cywilny, przedsiębiorca w branży nieruchomości i budownictwa, deweloper, z zamiłowania katastrofista (inspirujący się Immanuelem Wielikowskim).
Często w czasie lektury rodzi się w czytelniku pytanie, po co w pracy roszczącej sobie pretensje do naukowości i mającej popularyzować wiedzę, powoływać się na prace kompletnych ignorantów (np. książka Największe pomyłki w dziejach Ziemi, czy s. 241 przypis 158), zamiast sięgnąć do rzetelnych źródeł naukowych? Dlaczego pomijane są nawet teksty dostępne po polsku, jak Malinowski (zob. np. przypis 30) czy Huxley? W ten właśnie sposób tworzy się przecież prace o śmieciowej wartości, w których wyciągnięte z kontekstu okruchy faktów (bo, o zgrozo, nie całe fakty) łączone są w kompletnie absurdalne zestawienia, nie mające żadnego związku z rzeczywistością. Przeszkodą mogą być też oczywiście niezbyt jasne, hermetyczne czy po prostu źle napisane teksty naukowe. To jednak nie może w żadnym razie być usprawiedliwieniem dla popularyzatora nauki. Dlatego właśnie naszą, naukowców powinnością jest popularyzowanie wiedzy.
Oczywiście znajdziemy też powołania na poważnych autorów (np. G. Frazer, J. Jelinek), ale są to najczęściej prace dziś o wartości historycznej, do których nie wolno podchodzić bezkrytycznie, co właśnie notorycznie robi Jelonek. Ponadto zamiast cytować wartościowych autorów piszących o poruszanych kwestiach (np. M. Eliadego) powołuje się na… siebie samego, choć te jego teksty są odtwórcze względem wcześniejszych i lepszych prac naukowych. Powoływanie się na własne teksty z lat 80. (s. 253-256, zresztą równie mętne, co omawiana książka) pokazuje, że Autor przez prawie 40 lat nie zrobił nawet kroku naprzód w materii, którą chciałby się zajmować.
Nieco dalej (s. 31-32) okazuje się, że pomimo tego Autor stawia się chyba na pozycji wszechwiedzącego, dobrego wujka, a może nawet ojca, który z protekcjonalną miłością i cierpliwością patrzy na głupiutkie i niedoświadczone dziecko (czyli naukę). W tej wizji naukowcy właśnie niczym dzieci tylko bawią się i błądzą, ale jakże dziecku odmówić do tego prawa. Taką perspektywę znajdujemy też gdzie indziej, choćby w powieści Chata (W.P. Young), ale tam owym wszechwiedzącym obserwatorem jest … Bóg. Postawa dobrotliwego wszechwiedzącego, depozytariusza jedynej prawdy, cierpliwie pouczającego głupiutkich i nieustannie błądzących naukowców, prezentowana jest do końca książki, zamieniając się czasem w jawne postponowanie nauki (np. s. 133). Jest to jednocześnie strasznie przykre i smutne, a także obraźliwe. Tym bardziej, że Jelonek sam notorycznie robi dokładnie to, co zarzuca naukowcom: nie czyta literatury, pomija niewygodne fakty, ustalenia i hipotezy, opiera się na tekstach podejrzanej konduity. Być może wydaje mu się, że skoro on tak postępuje, to inni też tak działają – każdy sądzi według siebie. Nie dość więc, że powtarza się co kilka stron, w kółko pisząc to samo innymi słowami, to jeszcze im dalej w tekst tym mniej kryje się z przekonaniem o własnej wyższości, z przekonaniem o posiadaniu monopolu na rację i prawdę.
Omawiana książka pokazuje też pewien ogólny, szerszy problem. Wielu wydaje się, że skoro mają do czegoś dostęp, a co więcej, potrafią się tym czymś w jakiś sposób posłużyć, to mogą się już na ten temat autorytatywnie wypowiadać. Stąd zapewne tak dużo jest dziś domorosłych ekspertów. Jeśli jest to tak proste i dla każdego dostępne, to zachęcam do samodzielnego zbudowania komputera. Przecież, jak niektórzy twierdzą jest on tylko bardziej zaawansowanym liczydłem. Czy potrafisz czytelniku zbudować liczydło? Zatem do roboty! Rozwój nauki przebiega w pewnym sensie podobnie do rozwoju dziecka (proszę wybaczyć tę ontogenetyczną analogię). Początkowo wszystko wydawało się proste i możliwe do wyjaśnienia niemal monokauzalnymi teoriami. Jednak z biegiem czasu, przez ponad 200 lat rozwoju umysłu naukowego (jak go nazywa G. Bachelard), okazało się, iż rzeczywistość jest o wiele bardziej skomplikowana. Dziś odpowiedzialne jej opisanie wymaga daleko większej wiedzy i o wiele bardziej subtelnych narzędzi niż kiedyś. Nauka stała się o wiele bardziej hermetyczna i prawdziwe rozumienie wymaga o wiele większego nakładu pracy i studiów. Dokładnie tak samo, jak liczydło w relacji do komputera. Oczywiście budzi to u niektórych dziecinny sprzeciw, płacz i tupanie nóżkami – jak to, ja muszę tyle czytać, tyle myśleć, tyle poznać, tyle sprawdzać? Dlaczego to wszystko jest takie trudne?!? Ale ja chcę już, od razu, bez wysiłku i prosto!!! Autorzy wielu pseudonaukowych pozycji skreślają wobec tego niemal wszystkie współczesne teorie i hipotezy naukowe, które napotykają na swojej drodze, nie proponując nic w zamian.
W kontekście wszystkiego, co napisałem mało istotne wydają się inne usterki. Trzeba jednak dla porządku wspomnieć, że książka ta zawiera całą gamę błędów literowych i gramatycznych (m.in. s. 69, 82, 102, 123, 158, 199, 255, 292) oraz stylistycznych (np. s .72, „materiał faktyczny” zamiast „faktograficzny”, s. 137 „wzorczy” zamiast „wzorcowy”, s. 248 „różnych oblicz” zamiast „różnych obliczy”), a także typograficznych, co fatalnie świadczy o korektorach wydawcy.
Biblia w świecie mitów nie jest ani książką naukową, ani popularnonaukową (choć jako taka była przestawiana). To jest co najwyżej bardzo kiepski esej, który w ogóle nie powinien się ukazać drukiem. Szereg opinii i wyobrażeń Autora nie składa się w żaden sensowny wywód czy obraz. Książka ta jest szkodliwa, pełna nieprawdziwych zdań, błędów i matactw, nielogiczna i argumentacyjnie niespójna, wewnętrznie sprzeczna. Jej obecność na rynku nie służy niczemu dobremu, a już zwłaszcza dialogowi pomiędzy nauką i teologią. Zdecydowanie odradzam marnowanie pieniędzy na jej kupienie oraz czasu na czytanie.