Autor: Jarosław Molenda
-
Konsultacja naukowa: brak!
Wydawnictwo: Bellona SA
Data wydania: 2014
ISBN: 978-83-11-13424-9
-
Wydanie: papierowe
Oprawa: twarda
Liczba stron: 245
Rośliny odgrywały ważną rolę w dziejach ludzkości, ale istnieją gatunki, które wywarły fundamentalny wpływ na rozwój kultur, narodów czy religii. Te rośliny zmieniły świat, wpływając na bieg historii.
Henri Fabre swego czasu powiedział, że „[…] historia opiewa pola bitwy, gdzie śmierć zbiera żniwo, ale nie opowiada nam o polach z łanami zboża, które nas żywi; wylicza imiona królewskich bękartów, ale nie potrafi nam podać, jakie jest pochodzenie żyta. Oto jest głupota człowiecza!”Może czas poszerzyć naszą wiedzę?.informacja wydawcy
Książka dotyka bardzo ciekawych zagadnień, lecz nie polecam jej czytania, a z pewnością odradzam kupowanie. Jest to dość typowy przykład czynionej, prawdopodobnie w dobrej wierze popularyzacji, która pozbawiona profesjonalnego autora albo naukowej konsultacji spada na poziom miernych gazetowych felietonów.
Językowo nie jest źle, Autor ma dość lekkie pióro i potrafi zaciekawić czytelnika (o czym zresztą świadczy ilość napisanych przez niego książek). Problem jednak w tym, że z równą lekkością dokonuje interpretacji, uproszczeń czy skrótów, które albo się ocierają o, albo są błędami merytorycznymi. Ponieważ znajdziemy tu wielkie mnóstwo informacji, nieprzygotowany i ufny czytelnik nie zorientuje się gdzie tkwią pułapki. Zresztą Molenda nie robi tego być może celowo, po prostu nie sprawdza pewnych danych, nie zastanawia się nad ich interpretacją, a nie ma też aparatu krytycznego, żeby je samodzielnie ocenić. Najgorszy jest rozdział pierwszy. Każdy kolejny jest już lepszy (widać przy tym wyraźnie, że powstawały jak pisze Autor: w różnym czasie i różnym celu), ale żaden nie jest dobrą popularyzacją.
Nie jestem przekonany do apoteoz środków psychoaktywnych. Niestety Autor w rozdziale pierwszym dość słabo pokazuje niebezpieczeństwa ich stosowania, choć jednak w pewnym momencie odradza eksperymenty na „własny rachunek”. Przykładem wspominanego wyżej uproszczenia, które staje się błędem jest już drugi akapit pierwszego rozdziału (s. 7). Rzeczywiście niektóre farby używane do tworzenia sztuki naskalnej w Lascaux (i w ogóle w regionie franko-kantabryjskim) zawierały substancje psychoaktywne, o czym pisał m.in. francuski archeolog Michel Lorblanchet. Były to związki manganu (tzw. czernie manganowe), których toksyczność i wpływ na percepcję opisano po raz pierwszy w wieku XIX u górników w kopalniach rud manganu. Pomijając ten drobny fakt Autor stwarza wrażenie jakoby jakieś rośliny (przecież właśnie o roślinach jest ta książka) zostały już wtedy wykorzystane do wywoływania stanów odmiennej świadomości.
Dalej, zachwycając się zaletami rolnictwa, Autor ani słowem nie wspomina o jego wadach, szczególnie w okresie kiedy się pojawiło. Apogeum bzdury osiąga jednak na stronie 56, gdzie pisze, że „prawdopodobieństwo zwiększa się aż do 700%!”. Nie wiem czy jest to literówka, czy ignorancja Autora w podstawowej wiedzy, jest to jednak – siedem razy bardziej niż pewny! – przykład dlaczego każda książka wymaga korekty merytorycznej.
Drugim, że pozwolę sobie na językowy żart, „piramidalnym” błędem jest twierdzenie o pochodzeniu dzikich przodków wielbłądów z Ameryki Północnej (s. 145). Zarówno wielbłąd jedno- jak i dwugarbny zostały udomowione na terenie Eurazji. Jest zatem jasne, niezależnie od wszelkich kontrowersji związanych z momentem i sposobem tego udomowienia, że ich dzicy przodkowie także musieli żyć na terenie Eurazji. Uważa się, że pierwsi przedstawiciele rodziny wielbłądowatych (Camelidae) mogli pojawić się w górnym eocenie (czyli ok. 41-34 mln lat temu) na terenie Ameryki Północnej. Stamtąd w pliocenie (ok. 5-2.5 mln lat temu) rozprzestrzenili się na północ (do Azji i dalej w kierunku Europy i Afryki) oraz na południe (do Ameryki Południowej). Na terenie Ameryki Północnej wielbłądowate wymierają prawdopodobnie ok. 20 tysięcy lat temu. Błąd, który zrobił Molenda polega zatem na niedopuszczalnym w nauce (a szczególnie w popularyzacji nauki) uproszczeniu, skróceniu perspektywy czasowej. Wystarczyło jednak zaprząc na chwilę logikę do pisania tekstu – nie można udomowić czegoś, czego nie ma na miejscu i czego się nie zna!
Kolejne wpadki mają charakter językoznawczy. Oczywiście słowo „alkohol” w językach europejskich pochodzi od arabskiego al-kuhl. Prawdą jest też, że termin ten używany był do określenia antymonowego czernidła do powiek. Natomiast absolutną bzdurą jest stwierdzenie, że czernidło otrzymywano na drodze destylacji! Wystarczy sięgnąć do jakiegokolwiek tekstu o historii farmacji, żeby dowiedzieć się, że al-kuhl miał (i ma) postać maści na bazie wody i był po prostu ucierany. Tłumaczenie tego arabskiego słowa należy raczej odnosić do czystości, czegoś, co zostało oczyszczone, właśnie wydestylowane ale nie akurat alkoholu. To ostatnie rozumienie pojawia się dość późno, kiedy arabscy alchemicy opanowują technikę destylacji. Podobnie żałosna (a może nawet niesmaczna) jest uwaga Autora na temat francuskiego słowa i nazwiska „Poivre”. Poivre znaczy po francusku „pieprz”. Pan Pierre Poivre sprowadził do Francji goździki. Poivrot znaczy w żargonowym francuskim „pijak”. Znów wystarczy zajrzeć, tym razem do pierwszego lepszego słownika francuskiego, żeby przekonać się, że termin ten faktycznie pochodzi od słowa „pieprz”, ale na zasadzie skojarzenia ze smakiem oraz pośrednio drugiego skojarzenia ze słowem ivrogne (pijak, pijaństwo – słowo pochodzenia łacińskiego)! Alkohol to zatem „woda, która kłuje”, „ostra woda”. Tym samym uwaga, że Francuzi „chcąc ukryć przed żoną zapach alkoholu, gryzą goździki” i stąd wynika związek z nazwiskiem ich pierwszego „importera” – Poivre, jest niezrozumiała, nieprawdziwa i żenująca. Na marginesie dodam, że goździki to po francusku les clous de girofle. Bywały one zresztą jednym ze składników al-kuhl… o czym już jednak Autor w książce nie wspomina.
Wiele jest w tekście wątków porzuconych, a ciekawych i wartych podjęcia. Jest też sporo drobniejszych błędów czy niezręczności (np. pisanie o podaniach „starożytnej Australii”, w których na dodatek występują ponoć wzmianki o DMT czyli dimetylotryptaminie; albo mieszanie miar wag: uncji z gramami – s. 172), literówek (nie pisze się „domestyfikacja” (s.146) tylko domestykacja) i innych błędów składu. Niestaranność edycyjna staje się powoli znakiem rozpoznawczym tego wydawnictwa.
Podsumowując odradzę tę lekturę: ze względu na brak konsultacji naukowej, nonszalancję opinii autorskich, zbytnie uproszczenia i spłycenia części zagadnień, pogoń za sensacją. Sądząc po serii zdjęć z drugiej wkładki barwnej, zatytułowanych „Autor jako…” „Autor z… „Autor w…” należy się jednak spodziewać kolejnych książek.