Autor: Jürgen Thorwald
-
Tłumaczenie: Karol Bunsch i Wanda Kragen
Tytuł oryginału: Das Jahrhundert der Detektive
Seria/cykl wydawniczy: Drogi i przygody kryminalistyki
Wydawnictwo: Znak
Data wydania: 2009
ISBN 978-83-240-1118-6 -
Wydanie: papierowe
Oprawa: miękka
Liczba stron: 704
Ulice Paryża były wdzięcznym terenem operacyjnym dla całych band zbójów i złodziei. Dopiero w roku 1810, gdy w następstwie wojen napoleońskich rozluźniły się wszystkie więzy społeczne i fala przestępczości groziła Paryżowi zalewem, wybiła godzina narodzin Sûreté, a wraz z nią godzina przeznaczenia jej założyciela – którego cień obecnie, po siedemdziesięciu latach, w zarówno pozytywnym, jak i negatywnym sensie, unosił się jeszcze nad Sûreté – Eugène’a François Vidocqa.Do lat trzydziestu pięciu życie Vidocqa było burzliwym pasmem awanturniczych wydarzeń. Syn piekarza z Arras, przedsiębiorca widowiskowy, żołnierz, marynarz, aktor w teatrze marionetek, więziony za pobicie oficera (który uwiódł jedną z jego kochanek) i uciekinier z więzienia. Raz wymknął się w skradzionym mundurze żandarma, innym razem rzucił się z zawrotnej wysokości wieży więziennej w płynącą na dole rzekę. Za każdym razem na nowo chwytany, został w końcu skazany na ciężkie roboty w galerach i przykuty do łańcucha. Całe lata żył w kaźni, ramię w ramię z najstraszniejszymi zbrodniarzami owych czasów, między innymi z członkami osławionego rodu morderców Cornu, w którym już dzieci zaprawiano do mordów i – dla przyzwyczajenia – dawano im do zabawy ludzkie czaszki. W roku 1799 udała mu się trzecia, tym razem pozornie ostateczna ucieczka. Przez dziesięć lat mieszkał w Paryżu jako handlarz ubrań. Ale przez tych dziesięć lat byli współwięźniowie grozili mu ustawicznie, aż w końcu, przejęty wstrętem i nienawiścią do dawnych towarzyszy, uczynił decydujący krok – zgłosił się w prefekturze policji w Paryżu i zaoferował władzom policyjnym swoje usługi oraz przez tyle lat zdobywaną znajomość świata przestępców, jeśli oszczędzą mu więzienia.
(…) Współpracowników dobierał sobie wedle zasady, że „jedynie zbrodniarze mogą zwalczać zbrodnię”. Zatrudniał najpierw czterech, potem dwunastu, następnie dwudziestu byłych więźniów, płacąc im z tajnych funduszy i trzymając ich w żelaznej dyscyplinie. W jednym tylko roku z pomocą zaledwie dwunastu ludzi ujął 812 morderców, złodziei, włamywaczy, zbójców oraz oszustów i wyczyścił meliny przestępców, w których nigdy przedtem nie postała noga inspektora policji czy sędziego pokoju. (…)
Ustąpił dopiero w roku 1833, ponieważ nowy prefekt policji Henri Gisquet nie godził się dłużej na to, aby cała paryska policja kryminalna składała się z byłych przestępców.cytat z książki
Sprawdzanie odcisków palców, poszukiwanie w ciałach zmarłych trucizn, odkrywanie zaschniętej lub wręcz zmytej z powierzchni miejsc zbrodni krwi, weryfikowanie, czy dany strzał padł z konkretnej broni – dziś wydaje się nam oczywiste. Kto jednak jako pierwszy pomyślał, że linie papilarne mogą pomóc kogoś namierzyć? Kto zauważył, że kule po wystrzeleniu z różnych rodzajów broni wyglądają inaczej? Kto wpadł na pomysł, jak wykryć zaschniętą krew, i co więcej – odróżnić krew człowieka i zwierzęcia?
Historia nowoczesnej kryminalistyki, przedstawiona przez Jürgena Thorwalda, jest fascynująca niczym najlepszy kryminał. Dojście do obecnego stanu wiedzy i obecnego systemu nie było prostym zadaniem. O trudnych początkach policji kryminalnej we Francji świadczy przytoczony na początku recenzji cytat. Nie było lepiej w Anglii (gdzie pełnienie przez ceniących swobodę obywateli skończyło się tym, że wynajmowali [oni] sobie do tego płatnych zastępców, wyszukując przy tym najtańszych, jakich mogli znaleźć: inwalidów, półślepców, włóczęgów, nieraz nawet złodziei) czy Stanach Zjednoczonych (Obserwatorzy wyliczyli, że liczba uzbrojonych zbrodniarzy była większa od liczby amerykańskich żołnierzy w pierwszej wojnie światowej). Z pozoru proste zadanie, jakim było uporządkowanie kartoteki zawierającej dane więźniów we Francji, staje się bez dzisiejszej wiedzy wręcz niewykonalne – jak bowiem ułożyć 80 000 kart, zawierających wyłącznie takie informacje jak imię i nazwisko (niekoniecznie prawdziwe), wzrost czy budowę ciała? Zanim w Indiach zaczęto rozróżniać schwytanych przestępców za pomocą linii papilarnych, pomysł Alphonse’a Bertillona, by zmierzyć każdego więźnia w strategicznych punktach (wzrost, obwód i długość głowy, długość przedramienia itp.) i uszeregować wedle wyników karty, wydawał się przełomowy.
Kryminalistyka to jednak nie tylko przestępcy, lecz także ich ofiary. Mamy więc pierwsze pomysły na rozpoznanie zaschniętej krwi – aby uzmysłowić sobie, jak trudne było to zadanie, pomyślmy, że bez pomocy specjalistów nie można było sprawdzić, czy plamy na ubraniu podejrzanego to krew czy, jak twierdził właściciel ubrania, zaprawa murarska (sic!). A gdy już odkryto, że to krew, to jak dowieść, że to krew ludzka, a nie pozostałości po szykowaniu na przykład niedzielnego rosołu? Problemy sprawiała też śmierć w pozornie dalekich od makabrycznych okolicznościach: jak bowiem właściwie stwierdzić, że potencjalny zmarły naprawdę nie żyje? Jak trudne było stuprocentowe stwierdzenie śmierci obrazuje istnienie kostnic, w których umieszczane były dzwonki, aby pozorni nieboszczycy mogli przywołać dozorców.
Stulecie detektywów to długie opowieści i wiele szczegółów. Dowiadujemy się, skąd wzięła się nazwa Scotland Yard, a skąd – weronal. Poznajemy słynne rozprawy sądowe, niektóre znane do dzisiaj, jak sprawa Crippena. W książce pojawia się też wiele smaczków, jak ten, że arszenik zyskał niegdyś tak straszną sławę, że zwano go poudre de succesion, czyli… proszkiem dziedziczenia. Pomysłowość zbrodniarzy i naiwność tych, którzy ich znali wprawia w najwyższe zdumienie – w niejednym przypadku przychodziło mi na myśl, że podobny pomysł w kryminale uznałabym za zbyt niewiarygodny. Kto bowiem wpadłby na to, by ciała pozbyć się przez wynajęcie prywatnego samolotu i zrzucenie go z ogromnej wysokości? Jak to możliwe, by Marie Besnard spokojnie wytruła arszenikiem po kolei dwanaście (!) osób z najbliższego otoczenia, a nikomu nie wydało się to podejrzane? A opowieść o mężczyźnie, który świeżo po ślubie (i dokonaniu stosownych ubezpieczeń na życie) wynajmował pokój dla siebie i żony, uprzednio obejrzawszy starannie wannę, po czym kilka dni później przypadkiem znajdował żonę – już utopioną – w tejże wannie? I to niejeden raz? Szokuje też historia Jeanne Weber, zgłaszającej się u kolejnych matek do opieki nad dziećmi – dzieci te po kolei dusiła, co bynajmniej nie wzbudzało podejrzeń – ściskanie duszących się dzieci tłumaczono chęcią pomocy…
Zamordować można było też dopiero na sali sądowej – i celowali w tym samozwańczy „biegli” z Albertem Hamiltonem na czele, występujący jako ekspert od wszystkiego, z balistyką włącznie; nadmieńmy tylko, że do zostania ekspertem sądowym, od którego zależało skazanie na śmierć bądź nie, wystarczyło oświadczenie potencjalnego kandydata na biegłego. A że zarobki eksperta były niemałe, samozwańczych biegłych nie brakowało. Tym bardziej można podziwiać Charlesa Waite’a, który ostatnie lata życia spędził na stworzeniu podwalin prawdziwej balistyki.
Jürgen Thorwald włożył ogrom pracy w stworzenie tej potężnej – ponad 700 stron – książki. Jak pisze w posłowiu: nigdy jeszcze nie próbowano obszerniejszego przedstawienia tego rozwoju i tej roli, jaką kryminalistyka odegrała mniej lub bardziej szczęśliwie, mniej lub bardziej skutecznie w usiłowaniu obrony ówczesnego porządku społecznego przed jego naturalnymi i oczywistymi przeciwnikami, zbrodniczymi elementami wszelkiego stopnia i rodzaju. Co więcej istnieją [książkę napisano w 1965 roku] tylko nieliczne urywki historycznego opisu, a raczej próby opisu. (…) Należało złożyć i uporządkować w jeden obraz niezliczone kamyczki mozaiki – kamyczki, których wzajemny stosunek często był jeszcze niezbadany. Z różnorodności materiału wyłoniła się konieczność studiowania rozwoju licznych i rozmaitych nauk (…). Cytat ten budzi podziw dla autora, ale też informuje o czymś istotnym – o tym, że właściwie niemożliwe jest ocenienie merytoryczne książki przez jedną osobę. Autor nie stosuje cytatów, nie podaje też bibliografii. Nie dziwi mnie to – książka i bez tego ma ponad 700 stron, i to drobnym stopniem pisma. Weryfikacja podanych danych jest jednak w praktyce niemożliwa. Co więc mogłam zrobić jako recenzent? Sprawdziłam fragmenty odnoszące się do statystyki – dość nieliczne. Sprawdziłam sporo losowo wybranych informacji – do wielu nie potrafiłam dotrzeć, ale te, do których dotarłam, zgadzały się. Przeczytałam dziesiątki recenzji w języku niemieckim (w którym wydano książkę) oraz angielskim. Poszukałam informacji o autorze, uważanym powszechnie za wiarygodnego historyka (a też jako historyk powinien on mieć dobry warsztat, pozwalający rzetelnie pracować nad historią nauki). Sam autor pisze w posłowiu: wybrany rodzaj przedstawienia (…) domagał się szczegółowego studium kazuistyki międzynarodowej, licznych metod śledztwa policyjnego oraz oryginalnych protokołów z wielu wybitnych procesów. W licznych tak zwanych „popularnych książkach”, do których nie chciałbym zaliczyć tej pracy mimo pewnego zewnętrznego podobieństwa, stosowana metoda „rozluźniania” materiału rzeczowego przy pomocy scen i dialogów musi wywołać nieufność uważnego czytelnika, ponieważ miesza fakty z fikcją, czego nie da się już wyraźnie rozdzielić. Niniejsza książka, tam gdzie posługuje się „opisem scenicznym” celem większej zrozumiałości i lepszej czytelności, wolna jest od jakiegokolwiek fantazjowania czy konstrukcji. Nie ma żadnego zdarzenia, żadnej sceny, żadnego opisu osoby, żadnego dialogu i żadnego wypowiedzianego słowa, które by nie miało źródłowego podkładu, a przez to nie było historyczne, nawet gdy kryjący się za tym aparat naukowy – znów w celu lepszej czytelności – nie jest uwidoczniony w postaci osobnych dowodów czy przypisów, lecz może być przedstawiony jedynie w obszerniejszych kontekstach. Zbadanie prawdziwości merytorycznej każdego zdania trwałoby zapewne dłużej, niż napisanie całej książki. Podane dane wyglądają bardzo wiarygodnie i sądzę, że są prawdziwe – ale nie byłam w stanie ich zweryfikować. Nie podejmuję się więc podać oceny merytorycznej, chętnie jednak poznam opinie specjalistów z różnych poruszonych w niej dziedzin.
Stulecie detektywów wydano w twardej oprawie, z płóciennym grzbietem i uroczą kapitałką. Skład jest wyraźny i elegancki. Podoba mi się spis treści, pełniący jednocześnie rolę kalendarium. Dodajmy świetne tłumaczenie, stosunkowo niewiele przeoczeń korekty, przyjemny dla oka i ręki papier, pomysł na spójną identyfikację wizualną całej serii – i mamy naprawdę bardzo dobre opracowanie edytorskie.
Fascynująca książka – nie mogłam się od niej oderwać. Pochłonęłam ją z największą przyjemnością i zachęcam wszystkich do tego samego!
Pingback: Stulecie chirurgów - Mądre Książki